Zanzibar prawdziwy...i inne dziwy:-)
Vuvuzela Club.

Umca umca słychać z 800 metrów i tam „zdobywcy Afryki” ruszyli wieczorem.
Afrykańskie balety…. no dobrze… zobaczmy to czego nie widzą „resortowi” turyści.
Odrobina rumu na dobry humor i podchodzimy pod „disco” – my z buta a na miejsce podjeżdżają nawet dobre bryki i przed wejściem tłum…
Sami czarni, pełno grupek stojących przy bramie…
(będzie dobrze, będzie dobrze, trzy białasy, więc musi być dobrze)
Miejscowi 3000 szylingów, obcokrajowcy 5000… w końcu dochodzę do „kasy” – wsuwam rękę do dużej dziury w budzie (i tu już wizualizacja lwa co zaraz odgryzie białą łapę), przybita pieczątka… i wchodzimy.
Teren ogrodzony, na środku wylane fundamenty budynku i tam właśnie w tych fundamentach tłum faluje. Do tego bar, dj, kibel, ognisko i bilard.



300 sztuk afroafrykanów, 100 afroafrykanek i 20 białasów.
I tylko my trzej w skarpetkach. Reszta albo boso, albo japonki, albo buty.
A my im po oczach białymi skarpami.

Szybko do baru po piwo… i co tam… pobujamy się.
W me oczy wpadła „biała bluzeczka” – najzgrabniejsza i tańcząca jakby coraz bliżej w naszym kierunku.
Tańczymy jakoś niepewnie (patrzy ktoś krzywo czy nie?), aż się tłoczniej zrobiło.



Przede mną jakaś autochtonka… tańczę… tłok…
(jezu… ktoś/coś za przyrodzenie mnie łapie!)
Zerkam na „czarnulę” przede mną… ona ręce w górze… tańczy….
(no ja pierdzielę… pośladkami, pośladkami mnie łapie!)
Tańczy kręcąc tyłkiem, w końcu zerka na mnie i słyszę: „hello”

Eeee… nie nie… chłopaki… idziemy do baru!
„Jumbo maj friend! Marihuana, hasz?” – „noł fenkju”
Stajemy za barem, sączymy piwko… co tu się wyprawia?

Irracjonalność sytuacji podkreśla kolejna miejscowa nas zagadująca: 160 cm wzrostu, biust D-E, ubrana w jednoczęściowy obcisły różowy strój od kostek do dekoltu. No jakby ją różowym stretchem owinął cały tułów i każdą nogę oddzielnie.
„Jumbo jumbo – where are you from?”
To się nie dzieje naprawdę… idę po kolejne piwo… „chłopaki… idziecie?”
Nie… nie idą. Różowy strój w stylu obcisłego kondonika zauroczył chłopaków i już toczy się intensywna rozmowa w polskim, angielskim i suahili.

Piwo w rękę i krążę… co dziwne… żadnych krzywych spojrzeń i żadnych sztachet w rękach miejscowych – a to przecież na wsi się dzieje.



Wracam do chłopaków:
-„chłopaki, jak zaraz stąd nie wyjdziemy to ja stąd sam wybiegam”
- „ no dawaj jeszcze jedno piwko wypijemy”

A to się dzikom spodobało.
Już przy stolikach siedzą, już czarne czarnule otoczyły chłopaków…
(pij piwo Piotrze, będzie dobrze)

-„chłopaki, ja zaraz stąd wybiegnę”
-„jeszcze jedno piwko… spokojnie….”

Biała bluzeczka… już nie tańczy, już siedzi przy sąsiednim stoliku. No prawdziwy kurna zbieg okoliczności.
A chłopaki się bawią… o jednego z bohaterów trzy czarne laski się zaczynają kłócić. Zanosi się rękoczyny… a dumny polski dzik siedzi i szczerzy zęby… „bijta się, bijta” – faworytem jest tańcząca na stole „dżinsowa sukienka” – 175 cm, siła, moc i biust, chociaż różowa też potrafi wyjąć niby przypadkiem swoje D na wierzch.



A co tam, może jednak nie wybiegam… chodź „biała bluzeczka” na bok.
Nie wiem czy tu chodzi o fetysz białej skóry czy bardziej o kasę… ale dawaj... idziemy na bok.

Ja to lubię z kobietami sprzedajnymi gadać. One są w szoku, że nie traktuje ich jako pustych wydmuszek, ale jestem ich naprawdę ciekaw. Biała bluzeczka ma na imię Memszani, pochodzi oczywiście z kontynentalnej Afryki, jest muzułmanką, mieszka tu w pobliżu i daje mi numer telefonu. Rozmowa o niej, pytam czy jest tu happy, czy chce do Europy wyjechać, w końcu pytam co najbardziej lubi – a ona: „ja lubię sprawiać mężczyźnie przyjemność…”


Nagle podbija do nas różowy stretch i coś się kłóci z białą bluzeczką. W suahili rzecz jasna. W końcu pytam „o co chodzi?”
No bo różowa mówi, że ja jestem jej chłopakiem.
„Nie nie” – pokazuje na kolegów – „tam jest Twój chłopak”
(jak się okazało różowa została przegoniona przez „dżinsową spódniczkę”)

Jeszcze włóczyliśmy się z czarnulami, potraciliśmy mnóstwo kasy na wszelakie alkohole, ale cało i „bez zagłębiania się w temat” wróciliśmy nad ranem do hotelu.

Ogólnie wieczór z cyklu irracjonalnych i niepowtarzalnych.
To tak jakbyś wybrał się na z założenia prze-nudne przedstawienie w wiejskim domu kultury, a tam nagle leci Pulp Fiction na czarnobiałej kliszy.
pan zielony


  PRZEJDŹ NA FORUM