29.IV. - 14.V. 2012: Ateny - Meteory - Termopile - Delfy - Pireus - Santorini - Kreta
dla wytrwałych :D
Dzień I ATENY, PLAKA I LIKAVITOS
Lotnisko w Berlinie, Schoenfeld. Bardzo dużo Polaków. Ceny są bardzo wysokie – np. sok, rogalik i dżem kosztują 7,90 euro – szaleństwo. Bez przygody się nie obyło, Adam zgubił na lotnisku telefon i kurtkę uświadomił sobie to w momencie chodzenia na pokład samolotu, trzeba było się cofnąć i znaleźć zgubę.
Po przylocie trochę się pobłąkaliśmy na lotnisku w poszukiwaniu drogi do naszego autobusu, rozkoszując się greckim powietrzem. „Grecja to kraj górzysty” – to prawda. Podczas lotu, przez okno samolotu zaobserwować mogliśmy, jak okiem sięgnąć góry, góry, góry i morze.
Flaga grecka jest niebiesko – biała – nie dziwię się wcale. Niebieski jest tu wszechobecny pod każdą postacią, ale dominuje błękit.
Po przybyciu z lotniska do Aten (14 km.) idziemy do hotelu w pobliżu stacji metra „Omonoia”, tam się lokujemy i idziemy zwiedzać. Przed zwiedzaniem jemy jeszcze obiad – jest nieziemsko pyszny, pomidory smakują zupełnie inaczej: są o wiele słodsze i bardziej soczyste. Jemy souvlaki i sałatkę grecką, popijamy to winem czerwonym o słodkim smaku i ogromnej mocy. Potem ruszamy na Akropol. Idziemy przez turecką dzielnicę, gdzie nie wydaje się bezpiecznie, Na ulicy włóczą się mężczyźni, którzy bezczelnie mi się przyglądają mimo, że jestem z Adamem. Co specyficzne, nie ma tam żadnych kobiet – sami mężczyźni. Nagle te brudne uliczki przechodzą w coraz to bardziej kolorowe i turystyczne, a za chwilę naszym oczom ukazuje się miejsce podobne do… no nie wiem do czego w Polsce mogłabym to przyrównać. Krupówki, warszawska starówka albo inne typowo turystyczno imprezowe miejsce. Oczywiście gra głośna grecka muzyka, pełno jest straganów pełnych nieznanych nam łakoci, a plac roi się od ulicznych kuglarzy. Jest gwarno, kolorowo, międzynarodowo, turystycznie, imprezowo. Jesteśmy przed Akropolem. Idziemy malowniczymi uliczkami Plaki na szczyt, ale niestety jest już zamknięty.
Wobec tego zmieniamy plany i ruszamy na wzgórze Likavitos, z którego podobno widać całe Ateny. Mijamy znów gmach parlamentu i kluczymy między ładną zabudową. Uliczki są niezwykle urokliwe, wokół nich rosną śliczne drzewka pomarańczy i palmy. To najbogatsza dzielnica Aten. Droga na szczyt jest nieco nużąca, ale widok zapiera dech w piersiach. Widać wszystko: góry otaczające miasto, same Ateny – czteromilionowa metropolia, która jest po prosu gigantyczne. Widać też morze, porażająco niebieskie w tym wyjątkowym odcieniu błękitu, jaki można spotkać tylko w Grecji i majaczące w oddali na horyzoncie wyspy, między którymi niegdyś kluczył niegdyś Odyseusz czternaście lat, zanim dotarł do swojej Itaki. My robimy sobie na szczycie piknik: mamy ser feta, ser (sos?) tzatziki, pyszne świeże greckie pieczywo, dojrzałe i soczyste pomidorki koktajlowe i wodę. Kolacja jest pyszna. Wracamy do hotelu wykończeni.

Dzień II. – ATENY, AKROPOL I MUZEUM ARCHEOLOGICZNE
Ten dzień jest wyjątkowy, ponieważ możemy zetknąć się przez chwilę ze skarbami wyjątkowej cywilizacji, tego cudownego świata, który stworzyli starożytni grecy. Pierwszym z takich wyjątkowych zabytków architektury jest świątynia Zeusa Olimpijskiego. Jej gigantyczne, grube i monumentalne kolumny wybudowane są w porządku korynckim – najpóźniejszym i charakterystycznym dla okresu hellenistycznego. Nieco mnie to dezorientuje, wydawało mi się bowiem, że świątynia będzie starsza. Jednak obok na tablicach z opisem atrakcji znajduje się wyjaśnienie: świątynia została wybudowana w porządku doryckim, a dopiero w czasach rzymskich ukończona przez Hadriana (tak, tak, ten cesarz od Wału Hadriana). Obok świątyni znajduje się jego łuk triumfalny – brama Hadriana, na którym cesarz kazał umieścić napis: to Ateny, miasto Tezeusza (na zachodniej stronie łuku) i to Ateny, miasto Hadriana, nie Tezeusza (na wschodniej stronie). Stwierdzam, że cesarz ten chciał oddzielić Rzym od reszty świata…. Ale dość o Rzymie, bo ruszamy na Wzgórze Akropolu. Jest wysokie, ale nie tak, jak Likavitos. Ale jest WIELKIE. To najważniejsze zabytki świata, Europy. To kolebka kultury europejskiej, naszych wartości ideałów. To tu rodziły się demokracja, wolność słowa, idea równości wobec prawa. W Atenach nie było niewolników, uwolnił ich Solon. System doskonalił mądry Klejstenes. Tędy chadzał Perykles. W Teatrze Dionizosta odbywała się Wielkie i Małe Dionizje. Szkoda, że miejsce to jest zawalone turystami, bo człowiek chciałby poczuć przez chwilę atmosferę tego miejsca, a jest to bardzo trudne – czujesz się tu tylko ziarnkiem na pustynie, ale nie przez myśl, ż jesteś tak mały w stosunku do tego, co tu działo się przed tysiącami lat, ale przez tłum wielojęzycznych turystów, o których dosłownie się potykasz. Partenon jest wielki i monumentalny. Został wybudowany ok. roku 430 p. n. e. – czyli w czasach Peryklesa. To świątynia bogów. Obok niego, również na szczycie wzgórza znajduje się Erechtejon, którego cechą charakterystyczną są kolumny w kształcie kobiet. Lubię myśleć, że te kobity są niemymi strażniczkami Aten, czuwającymi nad nimi i strzegącymi tych czarnowłosych czarnookich ludzi, którzy kochają zabawę, muzykę i sztukę. Drugim, takim niezwykle istotnym punktem tego dnia jest Muzeum Archeologiczne Aten które zawiera eksponaty – skarby, czyniące je jednym z najważniejszych muzeów świata: np. maskę Agamemnona, Posąg Zeusa (Posejdona?), Posąg Młodzieńca we wdzięcznym kontrapoście, zabytki cudownej kultury minojskiej i cykladzkiej, Santorini (zaginionej Atlantydy) i znaleziska z dna morskiego. Wieczór spędzamy na Place, przy Agorze Greckiej, robiąc sobie piknik z fetą, oliwkami, greckim chlebem i ouzo. Śmiejemy się, rozmawiamy i całujemy się, a obok nas ciemnowłosy, nieco pijany Bułgar brzdąka na swojej gitarze słodką romantyczną melodię. Zapada zmierzch i pojawiają się gwiazdy, więc wracamy powoli do hotelu. A Ateny żyją nawet w poniedziałkowe wieczory. Po tych dwóch dniach spędzonych w Atenach możemy śmiało powiedzieć, że jeśli ktoś myśli, że Ateny to brudne, śmierdzące miasto, to… ma rację. Są Ateny niebezpieczne, pełne biedy, typów spod ciemnej gwiazdy, brudu i Turków. Całkiem niedaleko blisko Syntagmy są Ateny bogate, pełne elegancko ubranych greków, kafejek w których na pięknych i drogich naczyniach serwuje się przysmaki kuchni greckiej. Są wreszcie Ateny turystyczne, wielonarodowe, zatłoczone pełne zabawy i dionizyjskiej urody. Są Ateny młode, „studenckie”, zglobalizowane, w których młodzi Grecy nie wahają się demonstrować swoich wartości takich jak tolerancja, prawo do wolności wyboru miejsca, równość. I wreszcie – trzeba to powiedzieć – są Ateny przepełnione dostojeństwem płynącym czy to z białych kolumn monumentalnych budowli, czy z pomników greckich bohaterów lustrujących swoimi kamiennymi oczami życie współczesnych czy z prastarych drzew oliwnych…

Dzień III – STRAJK OSE, PODRÓŻ DO METEORÓW I WIECZÓR W KASTRAKI
Ten dzień upłynął w zasadzie na podróży. Rano spotkała nas przykra niespodzianka – udaliśmy się na dworzec OSE, greckiej kolei, skąd mieliśmy pociąg do Kalambaki. Niestety – strajk! Dziś koleje nie jeżdżą. Mieliśmy do wyboru szukanie stacji KTEL – u (grecka komunikacja autobusowa) albo zabranie się z taryfiarzem, który akurat zabierał jedną grecką studentkę do Salonik. Potargowaliśmy się trochę i ustaliliśmy, że wysadzi nas w Larisie. W tym mieście przesiedliśmy się w autobus do Trikali, a tam – do Kastraki. W Meteorach byliśmy wieczorem, ale podróż – choć nużąca i długa – opłaciła się. To miejsce było niezwykłe.

Dzień IV. – METEORY, MONASTYRY
Ten dzień z pewnością zapamiętamy długo – ruszyliśmy zwiedzać średniowieczne ortodoksyjne monastyry prawosławne. W tej chwili otwartych do zwiedzania jest 6, w tym główny zwany Wielką Meteorą. Zostały one założone w średniowieczu, a legenda głosi, że pierwszy mnich wzbił się tam na skrzydłach orła. Te usytuowane na szczytach ponad sześciuset metrowych skał klasztory skrywają prawdziwe skarby: kaligrafowane średniowieczne kodeksy, księgę podpisaną przez cesarza bizantyjskiego, inkrustowane macicą perłową i złotem przedmioty, tron biskupi, średniowieczne ikony i cudowną cerkiew przemienia.

Dzień V. – METEORY, SPACER DO KALAMBAKI
Po wczorajszych intensywniejszych wrażeniach postanowiliśmy spędzić ten dzień całkiem spokojnie – udaliśmy się na długi spacer do sąsiedniego z maleńką Kastraki, miasteczka czyli Kalambaki. Droga prowadziła między Metorami, na które nie mogliśmy się napatrzeć, a górami. Było pięknie. W miasteczku zjedliśmy obiad i zwyczajem Greków wypiliśmy frappe.

Dzień VI. – TERMOPILE: WĄWÓZ I GRÓB LEONIDASA
Dzisiejszy dzień spędziliśmy w podróży i w Termopilach – wioseczce, w której nie ma ani jednej tawerny, w której nikt nie mówi po angielsku, ale której nazwę znają ludzie na całym świecie. Tak, właśnie to miejsce stało się areną dramatycznej bitwy, w której armia Leonidasa stanęła naprzeciw armii Kserksesa, w obronie Hellady przed Persami. Ze względu na bohaterską postawę Spartan, Bitwa pod Termopilami stanowi dziś symbol odwagi, braterstwa i honoru. Widzieliśmy „Grób Leonidasa” i Wąwóz Termopile i odczytaliśmy epigram Symonidesa: „Przechodniu, powiedz Sparcie, tu leżym jej syny, wierni jej prawom do ostatniej godziny”.

Dzień VII. - DELFY
Przed przyjazdem tutaj miałam okazję czytać niezbyt pochlebne opinie o Delfach w kontekście terenu archeologicznego i zasobów muzeum archeologicznego. I o ile faktycznie w porównaniu z tym, co widzieliśmy w Atenach, te nie wywierają szczególnego wrażenia, to same Delfy są przepięknym miasteczkiem. Przede wszystkim uwagę zwraca ich usytuowanie: mieścina ta, podobnie jak Arachowa została wybudowana nie w kotlince, lecz na stokach góry. Uliczki Delf wznoszą się kaskadowo, sięgając niemal samego wierzchołka jednego ze szczytów Parnasu.
Bóstwem delfijskim był Apollo, bóg sztuki i słońca – czemu wcale się nie dziwię, miasto bowiem dzięki takiemu właśnie usytuowaniu zdaje się być jaśniejsze i słoneczniejsze niż wszystkie inne, które do tej pory widziałam.
To w Delfach właśnie znajdowała się również niegdyś słynna wyrocznia delfijska czyli Pytia. Niestety nie dane było nam jej spotkać, więc wciąż nie znamy swojej przyszłości. Może to i lepiej? Cudownie jest podążać w Nieznane…

Dzień VIII. PIREUS I PROM
Dzisiejszy dzień spędzamy właściwie w porcie, ponieważ prom mamy dopiero o 19.00. To pierwsza podróż promem w życiu dla mnie i dla Adama, dlatego oboje jesteśmy podekscytowani. Poza tym, sam fakt, że jesteśmy w Pireusie – porcie o wspaniałej tradycji i historii stanowi swego rodzaju atrakcję. Rozmawiamy o Temistoklesie i bitwie pod Salaminą – to było tak niedaleko, a tak dawno. Pireus był w czasach starożytnym najważniejszym portem Hellady – i takim pozostał. Jest on skomunikowany ze wszystkimi istotniejszymi portami greckimi, a nawet z zagranicznymi. W porcie panuje wspaniała atmosfera radosnego oczekiwania na podróż.
Sama podróż również jest ekscytująca – wnętrze promu jest bardzo ładne i wygodne w środku – są tam wszelkie wygody: bary, telewizja, wygodne siedzenia i stoliki, wi-fi, kącik gier, sklepy. Ale przede wszystkim jest (oczywiście zajęliśmy miejsce przy oknie) widok na morze, które rozciąga się aż po horyzont, błękitne, jak nigdy dotąd.
Noc spędziliśmy w strasznie miłym hoteliku. Baliśmy się w nocy, że nie znajdziemy hotelu i będziemy spać na plaży, ale od samego momentu przybycia tutaj wszystko stało się cudownie proste – hotel sam do nas przybył. Kiedy przybiliśmy do brzegu promem i wyszliśmy sympatyczny Grek z tabliczką „ rooms” sam do nas podszedł i zaproponował usługi – nawet zawiózł nas do hotelu. Kolejne trzy noce mieliśmy zabukowane w innym hotelu, więc musieliśmy się przenieść. Grek zapytał nas o to, gdzie śpimy na Santorini, a kiedy usłyszał nazwę hotelu powiedział, że „people died in villa dimitris”, co oznacza, że ludzie umierają w willi dimitris. Jego poczucie humoru rozbroiło nas.

Dzień IX – SANTORINI: MUZEUM WINA W OKOLICACH KAMARI, FIRA (QUADEM PO WYSPIE)
Rano oczywiście z żalem przenieśliśmy się do zarezerwowanego hotelu (który również był bardzo fajny) i wyruszyliśmy. Ten dzień to jeden z najwspanialszych z naszej podróży. Zobaczyliśmy czarną plażę („black beach”) w Perissie, po czym postanowiliśmy wynająć quada. Właściwie tego nie było w planach, ale nie mogliśmy się oprzeć. I to był strzał w dziesiątkę. Na quadzie objechaliśmy pół wyspy, ale naszym celem było Muzeum Wina. Mogę polecić je wszystkim. Należy do rodziny, która osiedliła się w Santorini w 1870 r. Właściciele planowali właściwie dotrzeć do innej wyspy cykladzkiej – do Syros, ale prądy morskie czy silne wiatry zniosły ich łódź na Santorini. Od samego początku wiedzieli co chcą robić – ponieważ wyspa była skałą i hodowla zwięrząt byłaby tam trudna, to zdecydowali się na uprawę winorośli i produkcję wina. Korzenie winorośli przechodzą płytko pod powierzchnią ziemi, dlatego typ gleb w zasadzie nie przeszkadzał w uprawie. Muzeum skonstruowane jest w niezwykły sposób, jego celem było ukazanie etapów produkcji wina od momentu zaorania ziemi aż do jego zabutelkowania (które zresztą odbywać się zaczęło dopiero wiek później po osiedleniu się tej niezwyklej rodziny na Santorini). Po pierwsze samo usytuwanie muzeum – w piwnicach starej winiarni nadaje mu fantastyczny klimat, po drugie: wspaniała grecka muzyka, a po trzecie i najważniejsze: ukazanie etapów produkcji poprzez scenki rodzajowe i prześliczne figurki ludzi strojach ludowych biorących udział np. w winobraniu oraz zwierząt (np. osiołków!!!). Jest jeszcze oczywiście jeszcze „po czwarte”: zwieńczeniem zwiedzania muzeum wina była degustacja win z rodzimych winiarni. Skosztowaliśmy czterech rodzajów: białego wytrawnego, które znajduje się na liście 100 najlepszych win świata, czerwonego aromatycznego wytrawnego idealnego do mięs, zwłaszcza czerwonych, a także dwóch cudownie słodkich lekkich win czerwonych wyprodukowanych z dojrzewających w słońcu winogron. „Kamaritis” smakowało mi najbardziej (słodkie czerwone), jego smak przyprawił mnie zawrót głowy i dostarczył podniebieniu niezwykłej rozkoszy.
Stamtąd śmigaliśmy quadem do centralnej części wyspy, a właściwie jej stolicy – bardzo skomercjalizowanej, ale mimo wszystko nie tracącej nic ze swojego uroku Firy. Zachód słońca na kalderze to kolejny punkt wycieczki, który wywołał w nas westchnienia podziwu. Zdjęcia wyszły poczówkowe mimo niespecjalnych umiejętności fotograficznych.

Dzień X. – SANTORINI: TEREN ARCHEOLOGICZNY W AKROTIRI, WULKAN NA NEA KAMENI, GORĄCE ŹRÓDŁA W PALEA KAMIENI
Ten dzień jest niezwykle „naładowany” atrakcjami. Pierwszym punktem zwiedzania są wykopaliska archeologiczne w Akrotiri. Otóż w tym miejscu zostało znalezione minojskie miasto. Całe miasto, naprawdę ogromne ruiny, ogromne znalezisko. Stąd pochodzi m.in. słynny fresk „Bokserzy”, który oglądaliśmy w Muzeum Archeologicznym w Atenach. Ruiny są świetnie zachowane, widać konstrukcję budynków. Zwiedza się z pozycji mieszkańca miasta, po prostu krocząc uliczkami między budynkami. Waga tych wykopalisk jest naprawdę przeogromna, ale samo przedstawienie trochę nas rozczarowuje. W Muzeum trochę brakuje wizualizacji, jak miasto wyglądało kiedyś, przez co jest nieco ubogie. Dla kogoś, kto nie interesuje się archeologią ani historią będzie zwyczajnie nudne.
Kolejnym etapem wycieczki jest rejs statkiem na sąsiednie wyspy: Nea Kameni będącą czynnym wulkanem, na której malowniczo rysują się kratery oraz Palea Kameni, u której brzegu pływamy w gorących siarkowych źródłach. Wycieczkę zaczynamy od zejścia z Firy, stolicy wyspy, do starego portu, do którego prowadzi w dół 600 krętych schodków. Samo dopłynięcie do Nea Kameni stateczkiem trwa bardzo szybko, 5-10 minut, ponieważ wysepka położona jest bardzo blisko. Niegdyś Santorini, Nea Kamieni, Palea Kameni, Thirassia były jedną wyspą, jednak potężny wybuch wulkanu rozerwał je i zatopił większą część wyspy. Nea Kameni jest przepiękną „księżycową” wyspą, o podłożu żwirowym, ubogą w roślinność, surową. Spacer po niej ma charakter górski. Żwirowa, kamienista ścieżka, raz prowadzi pod górę, a raz opadająca stromo w dół, dlatego cieszymy się, że mamy na sobie - jak zresztą reszta wycieczki - buty trekkingowe. Wyjątek stanowią Japończycy (Chińczycy???), którzy na stopach noszą lekkie sandałki. Do głównej atrakcji wyspy, dużego krateru docierają ostatni, kiedy my już zdążyliśmy obejść go i popodziwiać jego surowe piękno. Nasz uśmiech wzbudza ich nieodpowiedni ubiór, ale wybuchamy śmiechem, kiedy nie zekplorowawszy jeszcze tego cudownego miejsca, Japończyk usytuował swoją dziewczynę na malowniczym tle, usadził, a następnie wyjął statyw aparatu i zajął się sesją zdjęciową.
Następnie płyniemy do gorących źródeł – ja wchodzę do wody pierwsza z całej wycieczki, a na pokład wracam ostatnia. Zabawne miejsce, woda w momencie, kiedy wchodzę do niej jest dość chłodna, ale gdy płynę w kierunku brzegu, przepływają przez moje ciało ciepłe prądy. Raz zimna, raz przyjemnie ciepła siarkowa woda wydobywa się z wnętrza ziemi tuż przy skalistej kalderze. Niezwykłe miejsce.
Powrót do Firy ze starego portu jest niezwykle męczący, ale wycieczka była tego warta. Wracamy quadem do naszej spokojniutkiej Perissy.

Dzień XI. – SANTORINI, ZACHÓD SŁOŃCA W OIA
Ten dzień upłynął w miarę spokojnie, plażowo, ale za to popołudnie i wieczór były prawdziwie spektakularne. Wynajęliśmy ponownie quada, by pojechać nim na drugi kraniec wyspy zwanej „czarną perłą”. Naszym celem stała się wioska Oia słynna na całym świecie z przepięknych zachodów słońca. Z jednej strony faktycznie groteskowo wygląda, kiedy całe miasto wylega na punkt widokowy i zaczyna się zbiorowe cykanie fotek na fejsa, ale z drugiej strony zachód słońca w Oia jest naprawdę magiczny i absolutnie nikt nie może odmówić mu uroku i czaru.

Dzień XII - WODOLOT NA KRETĘ
Kolejny dzień w podróży. Jeden z tych męczących, ale koniecznych, by odkryć nowe terytoria . Płyniemy wodolotem na Kretę, a konkretniej do Heraklionu, a tam snujemy się w poszukiwaniu hotelu w miarę przystępnej cenie, lecz i tak wszędzie jest drogo. Sam Heraklion niezbyt nam się podoba – faktycznie kosmopolityczne, duże miasto.

Dzień XIII – KRETA, KNOSSOS
Jesteśmy bardzo zadowoleni, że tu przybyliśmy. Rano mieliśmy okropnie nieprzyjemną sytuację z samochodem i wypożyczalnią, z których w końcu zrezygnowaliśmy.
Co do ruin minojskiego miasta w Knossos, to serdecznie je polecam. Zdarzało mi się czytać niepochlebne opinie o jego rekonstrukcji – zarzuca się im, że powinno się je pozostawić w stanie „surowym” (jak Akrotiri na Santorini), a nie sztucznie upiększać. Moim zdaniem te zabiegi wyszły na dobre zespołowi pałacowemu, a to dlatego, że nie każdy zwiedzający jest archealogiem/ ma wiedzę archeologiczną i dobrze jest oddziaływać na jego wyobraźnię, stwarzając jej pożywkę. Dzięki temu zwiedzający może z większą wyrazistością, bardziej sugestywnie wyobrazić sobie jak wyglądały pałace w okresie swojej świetności.
Po Knossos jedziemy do Chanii – na szczęście bilety są w przystępnych cenach. Trasa z Heraklionu do Chanii biegnie praktycznie wzdłuż wybrzeża – jesteśmy z Adamem oczarowani rajskimi plażami, które mijamy po drodze. Po prawej stronie mamy morze, po lewej – góry.
Podróż do Chanii trwa ok. 2 godzin. Udaje nam się dość sprawnie znaleźć nasz hotelik na starym mieście i wieczór spędzamy już w Chanii. Starówka jest piękna: morze lśni, na tle czarnego nieba jaśnieje meczet janczarów i latarnia, wokół pełno jest turystycznego gwaru i Greków nawołujących do swoich tawern.

Dzień XIV – KRETA, ODPOCZYNEK I SAŁATKA Z KREWETEK
Nie ma o czym pisać – odpoczywamy w hotelu, czytając. Ja – Hrabiego Monte Christo, Adam – Nędzników. Pomimo, że jesteśmy w Grecji uczepiliśmy się literatury francuskiej . Lektura wciąga nas do tego stopnia, że wyłazimy dopiero wieczorem na kolację. Adam wcina souvlaki, ale ja postanawiam spróbować czego innego: sałatki z krewetek. Już wiem, że ich nie lubię!!!

Dzień XV – KRETA, WĄWÓZ SAMARIA
Wąwóz Samaria. Tego dnia zdobywamy Wąwóz Samaria – najdłuższy wąwóz Europy – 18 km długości, z czego 16 udostępnionych dla turystów. Na początku pomyśleliśmy, żeby wykupić wycieczkę fakultatywną – koszt to 37 euro ze wszystkim na osobę. Następnie przeliczamy koszt samodzielnej wyprawy (wychodzi ok. 10 euro taniej na osobę) i decydujemy się na samodzielną wyprawę. Jedziemy więc Ktelem do Omalos, gdzie zaczynamy wyprawę. Oczywiście mamy na sobie buty trekkingowe i to polecam wszystkim, którzy zamierzają przejść przez tę trasę. Jest bardzo skalista, kamienie czasem nie są stabilne i nietrudno o skręcenie kostki, czego nam udaje się uniknąć. Ale bez przygody się nie obywa . Wzdłuż wąwozu płynie przepiękny górski potoczek (bardzo płytki i w żadnym wypadku nie jest niebezpieczny – ale nurt ma dość wartki). Przeprawić się przez niego można albo po wystających kamieniach, albo po przerzucanych przez niego tratewkach. Ale oczywiście ja postanawiam sama zbudować kamienisty mosteczek w jednym z takich miejsc. Klęczę sobie na kamieniu i próbuję przerzucić drugi, kiedy nagle wpadam do wody. Z laptopem w plecaku i komórką!!! Na szczęście sprzęty działają.  Ja jednak jestem cała mokra. Resztę drogi pokonuję grzecznie utartymi szlakami i z wąwozu wychodzimy po 5 godzinach i 20 minutach. Stalowe Wrota czyli najwęższy punkt wąwozu wywiera ogromne wrażenie, ale cała trasa jest niezwykle malownicza i polecam ją wszystkim amatorom górskich wypraw. Pod koniec trasu daje nam się zaobserwować kilka kózek Kri-kri, które występują w tym Wąwozie.
Po tej eskapadzie odpoczywamy na pięknej plaży w Agia Roumeli i kąpiemy się (na szczęście miałam strój kąpielowy na sobie). Morze jest rozkosznie ciepłe, a plaża wygląda na rajską. W rzeczywistości to jednak piekło na ziemi – jest strasznie kamienista, a czarne kamienie są rozgrzane do niemożliwości i cholernie ostre, także przejście przez nią bez obuwia jest strasznie bolesne.
Potem już tylko płyniemy łodzią do Sfakii, a stamtąd wracamy Ktelem do Chanii. Ktele i łodzie są skorelowane ze sobą czasowo i chociaż nasza łódź przypłynęła po czasie, to autobus na nas czekał.

Dzień XVI – POWRÓT DO POLSKI


  PRZEJDŹ NA FORUM